sobota, 8 listopada 2008

"Każdy wschód słońca ..."

Od kilku dni ta piosenka "nie daje mi spokoju", nie żebym jej nie lubił bo tak nie jest. Mam wtedy w wyobraźni ten szczególny czas choć to jedynie wyobraźnia, przyjście Jezusa. Dziwne, kiedyś sama myśl o tym powodowała wybuch lęku, teraz raczej przywołuje uśmiech - w końcu kiedyś skończy się czas prób i nastanie pełny pokój wszędzie.
Tym razem chcę poruszyć temat właśnie spraw ostatecznych... Jakiś czas temu żyłem sobie "spokojnie" - przynajmniej tak mi się zdawało. Nie myślałem co będzie za lat więcej niż 5-10, chyba tak przebiegała granica. Nie postała w głowie na dłużej niż chwila myśl o tym, że życie kiedyś się kończy. Tak, typowy przykład aroganckiego podejścia do tego tematu, brak choćby chęci zrozumienia. To zmieniło się kiedy nadszedł czas chorób i niepowodzeń. po 5 latach które rozpoczęły niepowodzenia, zadziwiająco uparte i bezwzględne na które akurat mi nie starczyło po prostu sił. Strata "stanu posiadania", brak stałej a sensownej pracy - potem utrata częściowa zdrowia, własnej komórki rodzinnej ( a tak, kiedyś mogłem powiedzieć "jestem żonaty" - ale żadne z nas tego nie rozumiało ani docenić nie umiało jak myślę, to z resztą inna i długa historia) potem zdrowie którego ubywało ciągle... Wtedy było dużo czasu na zastanawianie się, na dokonanie rozrachunku z życiem ale ciągle tego unikałem zajmując się rzeczami nie tylko niepotrzebnymi ale wręcz karygodnymi. Ale nieustannie wracała myśl o śmierci. Pewnego całkiem ładnego dnia okazało się, że organizm niedomaga coraz bardziej, pojawiły się lęki. Według lekarzy ostatni etap chorób które mnie dotknęły i zdecydowanego przeciążenia systemu nerwowego - nerwica. Choć wcześniej w życiu nie zdarzało się aby najtrudniejsze przeżycia wywoływały jakiekolwiek zaburzenia, czy nawet silniejsze wrażenia - teraz słabłem niespodziewanie, poznałem siłę z jaką potrafią poruszać się trzewia... i tym podobne. Dopiero wtedy nadszedł dla mnie czas na myśli o powadze życia, konieczności śmierci. Jestem bardzo upartym człowiekiem i trzeba było dość drastycznych doświadczeń żebym zaczął myśleć a nie uciekać w bezsens.
Ile osób żyje na takich samych zasadach jak ja przedtem? Dużo, niestety - bardzo dużo.
Doputy jest nam błogo lubimy pozostawać w nieświadomości, uciekając przed tym co budzi jakikolwiek lęk. Nasze spotkania z krokiem w wieczność ograniczają się do Mszy św. (niekoniecznie przeżywanej właściwie), pogrzebu, stypy - jeśli chodzi o kogoś z naszej rodziny, lub przyjaciół. Gdzie w pewnym momencie to się przeradza po prostu w spotkanie towarzyskie i wspominki. Więcej zyskujemy kiedy chodzi o kogoś tak bliskiego jak rodzic, dziecko czy rodzeństwo... Ostatnio słyszałem jednak o okropnym przypadku kiedy najbliższej rodzinie i na to brakowało czasu, kiedy córka nie przyjechała do umierającego ojca ani na pogrzeb - bo miała czas sesji na studiach... ludzie przestają być ludźmi a stają się... na to nawet nie ma określenia. Wielka przyczyna w tym świata kreowanego obecnie przez potentatów finansowych którzy robią wszystko żeby społeczeństwo było bezmyślne, nieludzkie - wtedy przynosiłoby najlepsze dochody...
Ale nieraz i takie przypadki nie "nakręcają" nas wystarczająco abyśmy postawili siebie w tej sytuacji ostatecznej. Tak wielu ludzi mówi, że wierzą, że są chrześcijanami a tak niewielu działa w tym kierunku by na progu wieczności spotkać Ojca i... powitać Go z radością, uśmiechem. To jest przecież konieczność ( to przygotowywanie się życiem dobrym, czy choć próby by się przygotować - tak czy inaczej to powinno być wszystko co leży w naszej mocy) jeśli chcemy faktycznie żyć, zmartwychwstać w dniu ostatecznym do życia czyli do wiecznego szczęścia którego nijak teraz nie zrozumiemy a nie do potępienia, czyli śmierci wiecznej, w oddaleniu od tego który jest jedynym pragnieniem duszy - choć skrzętnie skrytym przez naszą fizyczność tego życia. Boimy się, czy potrafimy się do tego przyznać czy też to ukrywamy. Ten krok w nieznane delikatnie mówiąc robi wrażenie... najważniejsze to mieć to na względzie żyjąc i... ufać Bogu, ufać tak jak to tylko możliwe.
Przedtem wpadałem w panikę na myśl o tym, teraz... cóż - teraz mam nadzieję, nadzieję że choć nie będę w stanie idealnym, ufając miłosierdziu Boga, mając nadzieję że mi je okaże znajdę się w domu, a to nawet nie tylko nie budzi przerażenia ale nawet przywołuje uśmiech... spotkać tego który jest całym sensem, czy można chcieć więcej?
Warto otwierać oczy wcześniej bo może się okazać, że pewnego dnia litość Boga wstrząśnie nami abyśmy się obudzili albo jeśli tak się nie stanie może dojść do tego że staniemy w wieczności w przerażeniu a wtedy co? Czy wtedy nie dokonamy czegoś głupiego w ostatniej chwili?

Mamy w roku te dwa dni, dzień wszystkich Świętych i zaduszny, wspominamy wszystkich zmarłych nawet przez cały listopad, czy pamiętamy o nich? Kiedyś może się zdarzyć, że to my będziemy potrzebowali pomocy, modlitwy tych którzy jeszcze żyją, czy dziś wspieramy ludzi którzy sami już nie mogą nic dla siebie zrobić? Oni mogą i modlą się za nami nieustannie, byśmy jak najbardziej czyści stawali do rozsądzenia, nie cierpieli. Powinniśmy w tym okresie szczególnie dokonać rachunku w naszych sumieniach, zastanowić się nad tym co każdemu konieczne. I wspominać zmarłych ale nie domowymi dysputami, interesami czy innymi rzeczami na które mamy tak wiele czasu. Przenosimy wszystko na cmentarz na którym miast ciszy, atmosfery do przemyśleń i modlitwy mamy dziś jarmark... Zapominamy, że najważniejsza jest w tym czasie Msza św. i ofiara którą możemy bardziej przeżywać w kręgu bliskich, za nich ją ofiarując a dopiero potem groby które są bardziej symbolami, tam już tylko proch... tymczasem o Mszy zapominamy a i przy grobach zachować się nie umiemy. Najgorsze właśnie jest to, że zapominamy o samym Bogu. Kiedyś i w pogańskich czasach ludzie potrafili świętować w te dni należycie, według swego zrozumienia istnienia, z szacunkiem tak dla żywych jak i tych co odeszli, przede wszystkim dla Boga którego znali mniej lub bardziej czy też róznych bóstw... to było w dobrej wierze. Dziś mamy coś niesamowitego, uwłaczające tak dobrym obyczajom jak i zwykłemu dobremu smakowi jaskrawe świąteczka które starają się nam wcisnąc aby znowu zarobić. Co gorsza również zniekształcone, zdeformowane pogańskie święta są nasączane różnymi foramami zła, wierzeń przeciwnych chrześciajaństwu... i o zgrozo poddają się temu ludzie którzy mówią o sobie katolik... smutne.
Nie w tym rzecz by krytykować bo i sam nie zawsze postępowałem jak trzeba a i teraz się uczę nadal, ale trzeba wysłuchać czasem krytyki żeby zobaczyć co niewłaściwe i to zmienić, tak po prostu. Nie iść za tłumem.. nie bez powodu powiadają że na przedzie stada zazwyczaj chadza największy baran... przecież nikt chyba nie chce stać się kolejnym baranem?

Brak komentarzy: